niedziela, 28 kwietnia, 2024


Strona domowa > Piciorysy > Piciorysy – Historia Aleksandra

Piciorysy – Historia Aleksandra

Mam na imię Olek i jestem alkoholikiem…

REKLAMA

Oto trochę z mojego życia wziętego, a z alkoholem związanego, w chwili obecnej od niego wolnego (mam nadzieję).
Urodziłem się w Kijowie, w rodzinie, gdzie pamiętam i ciepło, i bezpieczeństwo, i alkoholizm taty, i ból świadomości tego, ze nie jest tak, jak było kiedyś… Dzisiaj widzę to podobieństwo – rozwój mojej choroby a jej przebieg u ojca. Niestety, nieznane w roku 1975 w byłym ZSRR pojęcie terapia leczenia uzależnień alkoholowych czy AA nie dały mu szansy, którą ja otrzymałem i nie mam zamiaru zmarnować.

Po raz pierwszy świadomie wypiłem alkohol już w pierwszym miesiącu nauki w technikum, po otrzymaniu pierwszego stypendium. To była może szklanka wina, może dwie. Nie odczuwałem chęci napicia się, wręcz był strach przed reakcją rodziców, ale chciałem być w paczce. I byłem w paczce, wspaniali chłopcy, wspólne zainteresowania, Zbyszek Hołdys śpiewał o tym w „Autobiografii”. Prywatki, dyskusje przy zastawionym piwem stole, wyjazdy na biwaki – przyszli geolodzy przecież, preferans – wino towarzyszyło zawsze. Już nie obawiałem się rodziców – byłem dorosły. To było takie romantyczne, ognisko w niebo nocne iskrami pędzące, gitary nastrojowy dźwięk, głowa wsparta na ciepłych kolanach. Jakie mogą być obawy czyhających zagrożeń z takiego picia?

Nastały dłuższe wyjazdy, a to w składzie grupy młodzieżowej na budowę elektrowni w Czarnobylu, a to praktyki.

W piciospisie pojawiła sie wódka – już były na nią pieniądze, takie bardziej „dorosłe” picie… Pierwsze przykre doświadczenia, związane z piciem alkoholu: podczas libacji rozcięte potłuczoną butelką ścięgno koleżanki – na całe życie oszpecona noga, zero pamięci z własnego utonięcia – na następny dzień się dowiedziałem o tym, że zostałem przez kolegę wyciągnięty spod powierzchni nieskażonych wód Iszymu. Taki zorganizowany wyjazd na połów raków, zapasy alkoholu do pozazdroszczenia…
Do wojska szedłem jako ostatni ze wszystkich kumpli, miałem to „szczęście” wszystkich odprowadzić i wszędzie się ochlać. Dwa lata ograniczonego dostępu do alkoholu mnie czekały. Ale nie przeszkodziło to we „właściwym” powitaniu nowego roku 1977-go. Tak witałem, że nie zdążylem na autobus do jednostki. Decyzja krótka – na pieszo, 45 km, w nocy, -20st.C. Na szczęście w polu stóg słomy napotkałem – przeczekałem do pierwszych autobusów. Że nie zamarzłem? Według mnie, to SW wykazała się wyrozumiałością i cierpliwością… Po raz kolejny i nie ostatni…
Powrót z wojska, serdeczne spotkania, beztroska życia kawalerskiego z domieszką jakżeż nieodzownego tak naturalnego alkoholu. Praca, niezłe zarobki w geofizyce, wyjazdy, prawdziwy „dobry dorosły męski” alkohol. Tylko wódka, koniak, wytrawne wina. Elita, umiemy sie bawić, nie zrzucamy się po rublu – niedbałym gestem wyciągamy jak minimum czerwone papierki. Po takim plenerowym zorganizowanym „wypoczynku” w jednym z parków przy Dnieprze budzę się w domu w ubraniu całkowicie mokrym. Chciałem ręce opłukać w wodzie – całe szczęście, że dostrzegł ktoś „nurka”…

Pierwsza nagana w pracy – tak elita zabradziażyła, że obudziłem się w niewielkiej mi nieznanej miejscowości pod Kijowem, w nieznanym zupełnie domu. A rano miał byc wyjazd do pracy w delegacje. Pojechali beze mnie, ja się dostałem pociągiem. Ale już byłem w trakcie załatwiania wyjazdu do Polski – już żonaty, zacznę nowe życie, już będzie zupełnie inaczej w nowym kraju, w innej pracy, przecież potrafię pokazać siebie z dobrej strony, ustatkuję się…

A i owszem, popatrz no na Olka, i pośpiewa, i zatańczy, i kawałami sypie, i za kołnierz nie wylewa. To mnie w ten oto sposób za przykład stawiano…
Stawiano, a jak córcia się urodziła, to tak świętowałem, że wróciła żona z dzieckiem do mieszkania, które nawet czasu nie miałem posprzątać. No ale w tej intencji pojechałem przecież na spotkanie z Papieżem do Wrocławia, co chcecie od przykładnego ojca? W pracy też potrafiłem się odnaleźć. Sumienny, zdyscyplinowany byłem, język z lotu opanowałem, w piśmie w ciągu trzech dni – tyle potrzebowałem na przeczytanie „Dnia Szakała”. Nawet zwracano się do mnie o pomoc gramatyczną…
Na przełomie kwietnia – maja 1986 roku nie wróciłem do domu z budowy, tak, próbowałem budować własny dom. W pracy też nie było mnie przez trzy dni. Na „szczęście” się dowiedziałem o katastrofie w Czarnobylu. To wykorzystałem w celu usprawiedliwienia, tak się, proszę ja was, zamartwiłem o los krewnych w Kijowie, że musiałem wyjechać bez powiadomienia. Nie wiem, czy uwierzyli, ale przeszło. Bez zbytnich oporów wykorzystałem nieszczęście w rodzinie – śmierć bardzo młodej osoby, pomagałem podczas załatwiania szpitala i innych spraw, dlatego nie mogłem w pracy być. A co robiłem naprawde? Odpowiedź znacie….
To tylko to co pamiętam, nie będę opisywał „niespodziewanych przyjazdów” gości, gdy z rana na telefon załatwiałem wolny.
Najgorsze picie przez ostatnie trzy lata przed terapią. Nie było mowy o zimnej wodzie z rana na kaca. Konieczne było zdobycie wystarczającej ilości wódy i piwa, żeby znów się uchlać do nieprzytomności. Na szczęście mój organizm nie wytrzymywał więcej jak 4-7 dni. Po tym czasie byłem zmuszony na dwa-trzy dni „wypompowanej szmaty”, tak siebie i swój stan nazywałem, aż wracałem jakoś do funkcjonowania.

Pamiętam z tego okresu wystraszone spojrzenia córek – w jakim stanie zastały tatusia po powrocie ze szkoły? O jakiej nauce myślały na lekcjach? Te właśnie ich spojrzenia uświadomiły mnie, co to jest BEZSILNOŚĆ. Przecież za nich bym zabił każdego… A nie potrafiłem się powstrzymać od zadawania bólu, krzywdząc własne córki, krzywdząc żonę… Ale to dopiero póĽniej. Pierwsza próba szukania pomocy, idziemy razem z żoną do terapeuty przy klubie abstynenta. Krótkie pytania, spojrzenie na wykres rozwoju choroby alkoholowej. Gdzie tam, to nie o mnie. Wychodzę przekonany, że to są porypańcy, przecież można samemu przestać pic, po co te terapie – już miałem koleżankę po terapii, nie piła od kilku miesięcy wówczas, sama też by sobie poradziła- myślę głośno wkurzony tak…
I nie piję. Wraca spokój, podczas odwiedzin rodziny w Kijowie żona nawet potwierdza mamie, że mogę wypić kieliszek pod obiad, przecież od paru miesięcy potrafiłem nie dotknąć alkoholu. Na imieninach u szwagierki demonstracyjnie wypijam tylko kieliszek. No i co, a wy z pieprzoną terapią mi tu nadskakiwali…. No i nadchodzi nareszcie moje dno. Wyjeżdżam na poważny kurs do Wrocławia. Pieniądze mam, lecz zapobiegliwie jeszcze kilka czeków trafia do portfela. Cały kurs, dwa tygodnie – pijany, mocniej lub słabiej, ale codziennie. Pamiętam tylko kilka wykładów. Opuszczam egzamin – nic nie potrafię odczytać z kartki.
Wracam do domu całkowicie upity, zaliczyłem wszystkie knajpy po drodze. Piję następny dzień, żona oznajmia, że żyjemy obok, nic ją nie obchodzi moje dalsze chlanie, mogę pić a nawet się zapić. O dziwo, taka zgoda na picie wcale mnie nie cieszy. No bo nie przyszła sprawdzić, czy oddycham jeszcze na kacu. W pijalni obok właściciel nie chce nalać mi piwa pod zastaw paszportu (dzięki Ci Mariuszu za to). Idę tam, gdzie nigdy nie odmawiano mi – do mojej niepijącej koleżanki. Zawsze dostawałem pieniądze na picie: masz wujaszku – z takim dziwnym uśmiechem. Kiedy ty wreszcie dojrzejesz – tak chyba myślała… Nawet nie wpuszcza do domu. „Albo zrób coś ze sobą, albo się powieś” – to usłyszałem z takim zimnym czarnym błyskiem w oczach…
Jak pies zbity wracam do domu, gdzie jeszcze mogę iść, tylko w domu liczę na ciepło i zrozumienie. Ciepło rozproszyłem, zrozumienie zdeptałem – została litość… Dogorywając słyszę z sąsiedniego pokoju głos żony i M-ki, tej mojej kochanej koleżanki. Czy była rozmowa o terapii – pytam, jak poszła. Błysk jakiejś wiary w oczach żony. Tak…
Dalej, to jak kalejdoskop. Telefony, bądź jutro, trzeźwy, rzeczy spakuj. „BĘDĘ ALKOHOLIKIEM…” – to słyszę w środku. I siedzi wystraszona, ledwo dysząca ze strachu i wstydu „elita”, siedzi i czeka na korytarzu oddziału B-5… Zostałem przyjęty na detoks. Na terapii też zostałem. Pić ja naprawdę już nie chciałem. Gorzej było z uświadomieniem, czy to jest możliwe…
Wyrzygałem na terapii wszystko, do czego byłem gotowy. Przejrzałem to dokładnie i połknąłem z powrotem. Zeszyt A-4, 96 kartek tego się nazbierało. Czy wszystko? Na pewno nie…
Dalej go „uzupełniam”. Po 25 latach picia 5 lat trzeźwienia, to za mało na całkowite oczyszczenie. Czy życia starczy? Tez nie jestem tego pewien…
Szczęśliwy jestem z tego, ze ta choroba pomogła mi dotrzeć do siebie. A to daje możliwość naprawienia relacji ze światem. Staram się korzystać z tej możliwości. Wcale nie jest to takie łatwe, jak zaprzestanie picia. To jest w tym wszystkim najprostsze, moim zdaniem, ale to jest jak fundament w budującym się domu. Bez niego dalej nic nie zbudujesz… Cementem jest świadomość własnej bezsilności, pamięć o tym, kim jestem – alkoholikiem. A czy nie boli ta świadomość? Boli… Wiem, że jestem „bez nogi”, ale ściska serce czasami, jak oglądam „mecz piłkarski”. Ta „murawa” już nie dla mnie… Dziękuję wam wszystkim za to, że jesteście, jesteście „słupkami” przy tej mojej drodze… Ktoś jest „zielonym” światełkiem, ktoś „czerwonym”. Ale bez was bym się roztrzaskał w przydrożnym rowie….

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.